O tym, że Edward Norton jest świetnym aktorem nikogo przekonywać nie trzeba, choć paradoksalnie tą rolą bynajmniej mnie do siebie nie przekonał; jego bohater z zespołem Tourette'a jest po prostu niewiarygodny. O ile Norton zrobił na mnie ogromne wrażenie rolami w Lęku Pierwotnym, Rozgrywce, Więźniu Nienawiści, czy Podziemnym Kręgu, o tyle tutaj jego gra była wtórna, wręcz na autopilocie. Co do samego filmu jest on po prostu słaby i rozwleczony do granic możliwości, a krótko mówiąc nudny. Doceniam natomiast kolejny talent Nortona, jakim jest reżyseria, bo pod względem "technicznym" filmowi niewiele można zarzucić; są tu świetne zdjęcia i ujęcia, klimat lat 50-tych, no i oczywiście wspaniała muzyka, zwłaszcza w scenie tańca w jazzowym klubie. Szkoda tylko, że opowiedziana w filmie historia niespecjalnie się klei, a już na pewno nie porywa mimo tak znakomitej obsady. Z kolei jakieś porównania do "Chinatown" Polańskiego, o których można przeczytać na tym portalu są - eufemistycznie rzecz ujmując - "myślozbrodnią".